Norwegia - Lofoty
Po trudach całego roku, z punktem kulminacyjnym rozciągniętym na cały czerwiec…, wreszcie przyszedł czas na wakacje. Samochodem wypakowanym po sufit ruszyliśmy na północ tej lepszej części Europy. Plan tego wyjazdu przewidywał dotarcie do archipelagu Lofotów i spędzenie na jednej z wysp około siedmiu dni.

Raczej nie polecam Polferries. Oprócz tego, że oferta niezbyt atrakcyjna cenowo i jakościowo w porównaniu ze Stena Line, do tego jeszcze podróż z pianymi Polaczkami dookoła, zapchanymi po nocy toaletami, itp. I tak 18 godzin w jedną stronę. Ciekawostka, nie wiem czy zachowanie Szwedów wynikało z ogólnych procedur, czy dotyczyło tylko transportu z Polski. Tak czy inaczej, mówiąc ogólnie, niewinny obywatel może za granicą odczuć piętno bycia Polakiem. Urzędnicy szwedzcy badali alkomatem wszystkich kierowców przed wpuszczeniem do kraju. Oczywiście nie bez powodu, jak się okazało, bo już na wstępie zatrzymali parę samochodów. W drodze powrotnej, fala musiała być nieco silniejsza, gdyż na promie wszystko trzeszczało, a łóżko zachowywało się jak trampolina obudziłam się o 4 nad ranem i pomyślałam sobie, że sztormu ten stateczek raczej nie wytrzyma w jednym kawałku. Ale cóż, „podróże kształcą”, bogatsi o nowe doświadczenia ruszyliśmy w kierunku koła polarnego. Większość drogi pokonaliśmy jadąc przez Szwecję. Na pierwszy nocleg zatrzymaliśmy się w rejonie zatoki Botnickiej. Droga przez Szwecję ze względu na swą bezkolizyjność i jednostajność, wydawała mi się nużąca … ale pozytywnie. Drogę otaczały tereny zielone i leśne, skały, kamienie. Kilka razy mijaliśmy renifery. Roślinność i drzewa w miarę przesuwania się na północ stawały się mniej „wyrośnięte”. Obserwując zmieniający się krajobraz, tak różny od typowo wakacyjnych pejzaży, uświadomiłam sobie, że, wg mnie, jest to widok niemal idealny. Mimo swej surowości, góry i ich ośnieżone zbocza, skały i wypełniająca ich zagłębienia woda, górskie głębokie jeziora z pofalowaną przez dość silny wiatr powierzchną i zawsze zielone regularne postaci choinek wydają mi się najczystszą i najdoskonalszą formą krajobrazu. W ogóle, nawet liściasta roślinność, choć niższa, pozostawała tu soczyście zielona.
Uroczysta chwila przekroczenia linii koła polarnego
Kolejny nocleg tuż, przed finałem podróży, zgodnie z planem, mieliśmy pod Narvikiem.
Narvik był celem samym w sobie. Chcieliśmy odwiedzić to historyczne miasto, które nie tak dawno obchodziło zaledwie setną rocznicę istnienia. Na spacer wybraliśmy się późnym wieczorem, udało nam się jeszcze znaleźć jakieś knajpki serwujące jedzenie. Drogą selekcji, pewnie instynktownie i na węch, trafiliśmy do takiej z polskim kucharzem i kelnerem, jak się później okazało. W czasie krótkiej rozmowy, sposób w jaki mówił chłopak przyjmujący zamówienie zdradził, że angielski nie jest jego „mother tongue” i raczej żaden z języków germańskich – obserwacja ta skrupulatnie poczyniona przeze mnie a wynikająca z moich zaineresowań i „wrażliwego ucha”, spowodowała, że bardziej analizowałam dźwięki niż menu. Na szczęście, jak to rodacy za granicą, zaczęliśmy rozmawiać po polsku i wtedy mogłam się skupić na zamówieniu J J Byliśmy zadowoleni, że zjemy coś innego niż hamburger dla dwumetrowego Vikinga i big fryty. W czasie podróży, nie trudno było zaobserwować, że głównie w Szwecji, amerykańskie trendy wydają się być przesadzone. Kult starych amerykańskich gablot, i przede wszystkim, fast food jako substytut jedzenia oraz absolutnie sztuczne, przesłodzone napoje… Trochę szkoda Skandynawów. Następnego dnia dotarliśmy do Ballstad na wyspie Vestvågøya. (Jak podaje Wikipedia http://en.wikipedia.org/wiki/Vestv%C3%A5g%C3%B8y Vestvågøy can be broken down into three parts: vest-våg-øy which can be roughly translated as west-bay-island). Dodam, że prawie przez całą drogę na północ towarzyszyło nam słońce.
To niesamowite. Nie tylko nie spodziewam się słońca, ale wręcz, pewnie zabrzmi to jak herezja, na jakiś czas chciałam uciec od niego … A ono na przekór, świeciło ostro, westchnęłam ciężko mając nadzieję, że następnego dnia pogoda się „poprawi”. Nic z tego, słońce na tle niebieskiego nieba towarzyszyło nam przez cały wyjazd. Ale dzięki temu udało nam się obejrzeć krajobraz wysp w pełni.
W dniu wyjazdu chmury zeszły prawie do morza, przysłoniły góry i zniszczyły turkusowy odcień wody.
Pogoda i temperatury na miejscu były podobne do rodzimych warunków pofrontowych a właściwie dla frontu chłodnego – słońce, niebieskie niebo, dobra widoczność i zimny, silny wiatr.
Dzięki temu mogliśmy doświadczyć typowo norweskiego typu opalenizny tj. spieczona twarz i opalone dłonie do linii rękawa. Temperatura w dzień 12 stopni w nocy 11. Dużej różnicy nie było.
Kiedy przyszły chmury, wiatr zelżał i zrobiło się nieco cieplej
Noc była jasna !

Jeśli chodzi o nurkowanie … zabraliśmy oczywiście reby. Planowaliśmy zrobić nurkowania trymiksowe głównie pomiędzy 40-50 metrów. Plan wykonaliśmy, choć niezupełnie w założony wcześniej sposób. Wykupiliśmy na miejscu tzw. nurkowania pakietowe, gdyż samodzielne nurkowanie z brzegu nie było możliwe, zwłaszcza w czasie odpływu, ani też atrakcyjne, gdyż max. głębokość to jakieś 5 metrów, a dookoła chaszcze i kraby. Warunki dobre, ewentualnie, na pierwsze nurkowanie i wyważenie w słonej wodzie. W dniu przyjazdu weszliśmy do wody, po krótkim sprawdzeniu dodałam 2 kg do mojego zestawu. Wrażenie tutaj na nas zrobiło życie podwodne, w porównaniu z naszą jeziorną pustynią, tam wszystko zdawało się ruszać.
W zakresie pakietu nurkowego - ogólnie mówiąc, na nurkowiska dojeżdżaliśmy samochodami lub wypływaliśmy łodzią spod domu albo z innego portu. Jeśli chodzi o naszą parę, jeszcze przed przyjazdem, plan mieliśmy taki, aby z wyjazdu uczynić wakacje nurkowo-wypoczynkowe, tj. aby dziennie zrobić jedno dłuższe nurkowanie a resztę czasu spędzić na słodkim lenistwie Jechaliśmy z córką, to miał być też czas dla niej. W związku z powyższym, dla balansu w zakresie pakietu wybraliśmy więc tylko kilka nurkowań, które stanowiły dla nas większą wartość. Były to dwa wraki Hadsel i Gudrun, jedno nurkowanie w chaszczach, przy farmie ryb - ten wybór był przypadkowy oraz dwie ścianki. Wraki choć nie specjalnie głęboko, oba około 40 metrów, były ładnie zachowane, wrażenie na nas zrobił zwłaszcza Hadsel. Woda jasna, wizura powyżej 20 m. Gudrun to duży wrak, opłynęliśmy go w całości (nie opisuję wraków, gdyż zaprezentujemy je na filmie). Ściany, jedna do ok. 25 m. Druga, i to moim zdaniem było najlepsze nurkowanie, opadała do 52 m (niestety nie zabraliśmy kamery na to nurkowanie). Zeszliśmy na dół aż do jasnego piaseczku, gdzie dalej rozciągała się pustynia. Kiedy odwróciłam się twarzą do ściany, zobaczyłam widok, wg mnie, ładniejszy niż całe roślinno-podwodne życie … wielkie głazy, które wyglądały jakby stoczyły się z góry. Zastygłe, sprawiały wrażenie, jakby w każdej chwili mogły przesunąć się dalej. Na ich tle gdzieniegdzie przepływały niemałe okazy ryb, nie znam się zbytnio na morskich gatunkach. Wracaliśmy trawersem po ścianie. Widoczność na dole jakieś 25 m. Na około 20 metrach pogarszała się. Wracaliśmy wzdłuż ściany aż dotarliśmy do strefy roślin. Brunatnice na 6 metrach układały się w gęsty dywan porastający zbocze. Tu kończyliśmy deco. Byłam podwójnie zadowolona. Po pierwsze, było to dobrze wykonane głębsze nurkowanie na sprzęcie, którego wciąż się uczę. Po drugie, było to moje, do tej pory, najpoważniejsze nurkowanie na rebie. Nawet Predator był zadowolony J Do tej pory na OC deco planowaliśmy wg ratio deco, nekton fly, decoplannera. Plan rozpisany w notesie lub zachowany w głowie, modyfikacje zawsze wykonywane „w locie”. Digital wskazywał czas i głębokość, Viper przełączony w tryb głębokościomierza nie wtrącał się do planu deco. MK 2 zaczęłam używać jako „backup” w razie awaryjnego deco. Jednak nie przypominam sobie, aby MK 2 wypisywał mi, że 5,4 m to nie 6 m i w związku z tym pominęłam przystanek… Predator reaguje na taką nieścisłość. Więc, na tym poważniejszym nurkowaniu byłam bardzo posłuszna i zrobiłam wszystko tak jak Predator sobie życzył – dosłownie ubezwłasnowolniona przez komputer J… Przy tej okazji i przy późniejszych nurkowaniach jeszcze bardziej uświadomiliśmy sobie jak bardzo kwestia wykonanej dobrze dekompresji jest względna. Jest to rzecz, z jednej strony, tolerancji osobniczej, z drugiej, podejścia matematycznego i stosowności oraz istotności tych matematycznych wyliczeń dla danego organizmu. Ja utrzymuję ciśnienie parcjalne tlenu w strefie dennej nieco niższe niż Krzysztof, taki jest mój wybór i filozofia (nasze czasy denne na razie nie są długie). Dekompresję komputer nalicza mi nieco dłuższą, póki co jest to kwestia kilku minut (Krzysztof wykonuje wraz ze mną dodatkowe deco) Teraz załóżmy, że idziemy na OC wykonujemy „to samo” nurkowanie, ale nasze profile nieco się jednak różnią, niby tylko metr w tę czy drugą stronę, konsekwencją jest takie czy inne ciśnienie parcjalne O2, wychodzimy i odsycenie każdego z nas jest mniej lub bardziej różne. Im głębsze i dłuższe nurkowanie tym większa rozbieżność i skutki mogą być bardziej odczuwalne. Nie wiem czy fizjologia jest tak matematyczna jak komputery, pewnie nie. Istnieje też pewien margines tolerancji, w przeciwnym razie problemy dekompresyjne wśród nurków nasilałyby się. Generalnie, jeśli chodzi o reba, to jest to urządzenie dające duże możliwości pod względem dekompresji, ale trzeba też uważać, żeby nie wpakować się w „dekompresyjny dół”.
Część nurkowań wykonywaliśmy z łodzi typu RIB. I tu, właściciel bazy Daniel stanął przed wyzwaniem. Łódź nie posiadała drabinki. Twinseciarz zrzuci sprzęt w wodzie i wyskoczy „na fokę”. My, po pierwsze, nie byliśmy na takie eskapady przygotowani, więc nie opracowaliśmy też planu działania i, w sumie, nie zamierzaliśmy zdejmować sprzętu w wodzie z kilku względów. Głównie dlatego, aby nie pourywać przy wyciąganiu na łódź handsetów i innych istotnych elementów układu. Zastępczo jako drabinka przyczepiony został prowizoryczny stopień/ szczebel na linie. Cóż, trochę to pomogło, jednak bardziej koledzy pomogli, ogólnie maaasaaakraaa... Ale Daniel obiecał, że w przyszłym roku będzie drabinka.
Dla nienurkujących fanów wody też było trochę atrakcji: kraby i muszelki, no i oczywiście woda sama w sobie . Woda jest tu zimna i o stroju kąpielowym można zapomnieć. Mimo tego, z trudem udało mi się wytłumaczyć naszemu „delfinkowi” że jest za zimno, żeby się kąpać. Na widok grzywiastych fal na jednej z piaszczystych plaż Ania chciała wskoczyć do wody …
Lepszym rozwiązaniem niż strój kąpielowy była, zdecydowanie, pianka.
Wieczorno-nocni plażowicze
Ostatniego dnia, w piątek, nie nurkowaliśmy. Trzeba było się pozbierać i przygotować przed podróżą, upakować wszystko w bagażniku zgodnie z miejscem tak jak na obrazku z początku tej relacji. Tak, twinseciarze nie przepuścili okazji do żarcików, że rebowcy muszą wapno wysuszyć . Jasne, sprzęt CC jest o wiele bardziej wrażliwy i wymaga więcej dbałości, zabiegów i uwagi.
W drogę powrotną wyruszyliśmy pierwsi z towarzystwa – wiadomo „run time”. Poruszamy się terenówką na oponach typu mud terrain – zestaw rewelacyjny na bezdrożach, ale na autostradzie klasyczna sylwetka Land Rovera z dodatkami wymusza „dostojną jazdę”. Krzysztof jest niezmordowany na drodze i może dziennie przejechać grubo ponad 1000 km. Nie musieliśmy się więc spieszyć, przy naszych możliwościach pozostawał jeden dzień w zapasie. Pierwszego dnia z postojami przejechaliśmy 900 km. Zatrzymaliśmy się na campingu, wykupiliśmy domek na nocleg (ceny tańszych noclegów w Szwecji to ok. 700 koron za 3 os.). Następnego dnia wieczorem dotarliśmy do Sztokholmu, nie znaleźliśmy tu, ani w okolicy, odpowiedniego noclegu. Tańszy z tych hotelowych to 1200 kr / 3 os. Inne typu Hostel – tj. „wchodzisz tu na własną odpowiedzialność”, to ok. 700 kr (np. bez okna, z toaletą gdzieś na korytarzu ). W zasadzie, kiedy jechaliśmy trasą prowadzącą przez lasy Skandynawii i szukaliśmy jakiegoś noclegu można było spotkać miejsca jak z horroru „Droga bez powrotu” (The wrong turn) – zawróciliśmy z jednej, czy dwóch takich ścieżek, które oferowały obietnicę spania po pokonaniu jakiegoś kilometra w lesie, potem nawet już nie wjeżdżaliśmy … J Powłóczyliśmy się po stolicy Szwecji i ostatecznie po północy dotarliśmy do Nynashamn. Prom z tego miasta mieliśmy dopiero następnego dnia o 18… Nynashamn, to małe miasteczko portowe, dwie ulice na krzyż. Nuda.
Ulicami Sztokholmu można długo spacerować…
Ok. godz. 15 dotarli do Nynashamn nasi towarzysze podróży z Sieradza - Maciej i Magda z dziećmi oraz Czarek.
Ciekawostka:
Kiedy jechaliśmy w stronę Narviku, jeszcze w Szwecji uwagę naszą zwróciło wielkie, górskie jezioro Pierwotnie myśleliśmy, że minęliśmy kilka jezior. Po powrocie zlokalizowaliśmy to miejsce na mapie. Nazwa jeziora to Torneträsk. Wg Wikipedii: Max. długość 70 km, max. szerokość 11 km, max. Głębokość 168 m, powierzchnia 332 km 2. A oto charakterystyka
(źródło: http://en.wikipedia.org/wiki/Tornetr%C3%A4sk)
Torneträsk or Torne träsk is a lake in Kiruna Municipality, Lapland, Norrbotten County in Sweden, in the Scandinavian mountain range. Träsk is the local word for lake (in Standard Swedish it means "swamp"). It is the seventh largest lake in Sweden, with a total area of 330 square kilometers (130 sq mi) and a length of 70 kilometers (43 mi). South-west of the lake lies the Abisko National Park and the UNESCO World Heritage Site Laponian area.
Torneträsk originated from the remnant of a glacier, which has given the lake its depth of 168 meters (551 ft), making it the second deepest lake in Sweden. It is usually ice-covered from December through June, with variations dependent on temperature variations.
Fajnie byłoby w nim kiedyś zanurkować. Dlatego, jadąc z powrotem, mimo siekącego deszczu i potoków brązowej wody spływających z gór, zatrzymaliśmy się przy jednym z zejść, aby zbadać teren. Brązowy strumień z gór rozlewał się w jeziorze w pasie jakichś 20 m od brzegu, ale dalej kolor wody był niebieski. Szczerze powiem, zaintrygowało mnie to górskie jezioro, ze stromymi, ciągnącymi się w dal zboczami, trochę niedostępne, z falą niekiedy jak na morzu. Ciekawe co kryje.
Wyjazd wakacyjny udany. Byłby takim, nawet gdybym nie zabierała sprzętu, choć trochę pewnie byłoby mi żal tej wody… i z desperacji chciałabym nawet w bikini do niej wskoczyć Półwysep Skandynawski, zwłaszcza krajobraz Norwegii jest urzekający. Mieszkaliśmy w pięknej okolicy w dużym domu. W bazie panowała miła atmosfera. Gospodarze ugościli nas świeżutkimi rybkami. Nurkowania choć nie głębokie, to jednak były kondycyjnie wymagające.
Dla naszej Ani oprócz tego, że jest tu pięknie choć chłodno, jedną z bardziej docenionych wartości jest fakt, że zostawiony rower bez ciężkozbrojnego zabezpieczenia, pozostanie na miejscu do momentu powrotu właściciela. Dla dziecka, które straciło już kilka bardziej banalnych rzeczy w szkole, to niecodzienna rzecz, którą bardzo pozytywnie wspomina.
I na zakończenie kilka fotek domu, w którym mieszkaliśmy.
Dziękujemy wszystkim za wspólny wyjazd !
Monika Smolińska